Dzień
poprzedni spędziłem na czysto hedonistycznym spotkaniu, które w czasach
starożytnego Rzymu byłoby zapewne uznane za fragment Dionizji. Poranek nie był
więc dla mnie zbyt łaskawy. Promienie słońca wdzierały się do pokoju przez
szybę i nie dając mi chwili wytchnienia rzuciły się na moje oczy jak stado
sępów, które po wyczekiwaniu na padlinę w końcu może się pożywić. Zmuszony więc
do zwleczenia się z łóżka, wstałem i porwałem leżącą naprzeciw butelkę
CocaColi. Szkoda, że nie urządza się zawodów w piciu Coli na czas, prawdopodobnie
mógłbym w końcu coś wygrać... Rutynowo „odpaliłem fejsa” i jakby mało mi było
dziś złośliwości losu, ktoś opublikował na mojej tablicy utwór KokoKoko.
Apokalipsa – pomyślałem. Głowę po raz kolejny w ostatnim czasie zaatakowały setki
myśli na temat dobrego gustu polaków.
Utwór może i
skoczny, może porywa masy obywateli, którzy mają już bliżej niż dalej, jak
zaśpiewał kiedyś Andrzej Rosiewicz, nie mniej można by się spodziewać po tak
wspaniałym narodzie czegoś więcej. Nie wiem czym kierowali się wybierający.
Może poszli śladami Bayer Full’a licząc na to, że znajdzie się chiński
producent, który wyda płytę zespołu Jarzębina w tym największym azjatyckim
kraju i pozwoli im zarobić niebagatelne kwoty pieniędzy. W sumie jest w tym
jakiś sens. Utwór Koko brzmi właśnie tak, jak gdyby był made In China. Do
europejskiego poziomu brakuje mu bardzo wiele. Nasz kraj jest ojczyzną dla
wielu wspaniałych artystów, a my po raz kolejny zmierzamy w stronę
kompromitacji. Chociaż to pewnie ja się mylę i to taki sprytny zabieg -
piosenka ma po prostu rozśmieszać przeciwników do łez, sprawić, że nie będą w
stanie grać. Kolejne śledztwo dla Rutkowskiego, niech odkryje kto i dlaczego, Pan
Prezes się ucieszy.
P.
P.